DOOKOŁA JEZIORA G.
Rowerem dookoła Jeziora Goczałkowickiego 2 grudnia 2018
Ślad trasy w Endomondo: Tutaj
Niedziela 2 grudnia 2018 roku nie zapowiadała się dobrze pod względem rowerowym... Kilka dni wcześniej o sobie znać, zaczynała dawać zbliżająca się zima. Nieznaczne opady śniegu, który symbolicznie poprószył, miały towarzystwo mrozu i to przez całą dobę. Choć w górach naśnieżanie stoków trwało w najlepsze, to żaden ośrodek narciarski, oprócz Beskid Sport Arena i Białego Krzyża, nie zdecydował się na inaugurację sezonu narciarskiego 2018/2019. Dlatego musiałem nadal czekać... I po mroźnej sobocie, nadeszło niedzielne ocieplenie...
Kiedy w sobotę temperatury były poniżej zera, to było wiadomo, że niedziela będzie stracona, bo ani nart, ani roweru… A jednak nie !!!
W niedzielny poranek temperatury skoczyły do 4 stopni na plusie i stwierdziłem, że "trochę słabo", ale jak uwidziałem rowerzystów jadących moją ulicą, to już było pozamiatane i w kilka chwil byłem przygotowany do eksperymentalnej wyprawy... Dlaczego? No bo było tylko 4 stopnie...
Ubrałem ocieplane getry rowerowe lycra i na nie jeszcze spodnie rowerowe... koszulkę podwójną, bluzę rowerową i kurtkę sztruksową, a nią nią normalną rowerową. Do tego rękawiczki rowerowe, buty z zimową skarpetą i ochraniaczem... Kapuca na głowę i oczywiście kask z kamerką. To sprawiło, że pomimo wiatru, było mi ciepło...
Tak oto przygotowany zaczepiłem na siebie kamizelkę odblaskową, przypiąłem sakwy i ruszyłem do Czarnolesia. Na trasie mój rower miał pierwszy kontakt z solą drogową. Z Czarnolesia przejechałem wałem Jeziora Goczałkowickiego i w towarzystwie halnego dotarłem do Pszczyny. W tamtejszym parku, skręciłem w stronę tzw. łąckiej grobli, jadąc leśnym chodniczkiem, który zaprowadził mnie na wał jeziora w Łące. Co ciekawe, widok jeziora przypominał chyba lodowiec, bo całe było skute lodem, w przeciwieństwie do goczałkowickiego.
Szlakiem rowerowym dotarłem do Studzionki. W jednym z miejsc odpoczynkowych dla rowerzystów postanowiłem odpocząć i posprzątać bo było tam trochę puszek po napojach izotonicznych i flaszka po winie... oraz nowe, obuwie z Adidasa. Czyżby tam już chodził św. Mikołaj? Jeśli tak, to bardzo roztargniony...
Następnie zawitałem do Strumienia, ale wcześniej zatrzymałem się na dawnej prusko-austriackiej granicy państwowej, gdzie spotkałem małego białobrązowego pieska. W Strumieniu zatrzymałem się na chwilę i spoglądając na mapy pogodowe z serwisu sat24.pl stwierdziłem, że idzie na mnie fala deszczu, od zachodu i trzeba jak najszybciej jechać do domu, bo zmoknąć to można w lipcu czy sierpniu, ale nie w grudniu...
Przejechałem do Zabłocia, a potem przez Frelichów do Zarzecza. Leśną groblą przejechałem do Mnicha, a potem asfaltem i ponownie leśnymi duktami z szutru i płyt (jechałem tam tydzień wcześniej), dotarłem w okolice walu Jeziora Goczałkowickiego, ale skierowałem się do centrum Zabrzega i do mojej Ligoty. Wchodząc do domu widziałem jak zaczął padać deszcz...
Taka oto spontaniczna rajza z 52 km na liczniku...
Więcej zdjęć z wyprawy znajdziesz TUTAJ.
Ślad trasy w Endomondo: Tutaj
Niedziela 2 grudnia 2018 roku nie zapowiadała się dobrze pod względem rowerowym... Kilka dni wcześniej o sobie znać, zaczynała dawać zbliżająca się zima. Nieznaczne opady śniegu, który symbolicznie poprószył, miały towarzystwo mrozu i to przez całą dobę. Choć w górach naśnieżanie stoków trwało w najlepsze, to żaden ośrodek narciarski, oprócz Beskid Sport Arena i Białego Krzyża, nie zdecydował się na inaugurację sezonu narciarskiego 2018/2019. Dlatego musiałem nadal czekać... I po mroźnej sobocie, nadeszło niedzielne ocieplenie...
Kiedy w sobotę temperatury były poniżej zera, to było wiadomo, że niedziela będzie stracona, bo ani nart, ani roweru… A jednak nie !!!
W niedzielny poranek temperatury skoczyły do 4 stopni na plusie i stwierdziłem, że "trochę słabo", ale jak uwidziałem rowerzystów jadących moją ulicą, to już było pozamiatane i w kilka chwil byłem przygotowany do eksperymentalnej wyprawy... Dlaczego? No bo było tylko 4 stopnie...
Ubrałem ocieplane getry rowerowe lycra i na nie jeszcze spodnie rowerowe... koszulkę podwójną, bluzę rowerową i kurtkę sztruksową, a nią nią normalną rowerową. Do tego rękawiczki rowerowe, buty z zimową skarpetą i ochraniaczem... Kapuca na głowę i oczywiście kask z kamerką. To sprawiło, że pomimo wiatru, było mi ciepło...
Tak oto przygotowany zaczepiłem na siebie kamizelkę odblaskową, przypiąłem sakwy i ruszyłem do Czarnolesia. Na trasie mój rower miał pierwszy kontakt z solą drogową. Z Czarnolesia przejechałem wałem Jeziora Goczałkowickiego i w towarzystwie halnego dotarłem do Pszczyny. W tamtejszym parku, skręciłem w stronę tzw. łąckiej grobli, jadąc leśnym chodniczkiem, który zaprowadził mnie na wał jeziora w Łące. Co ciekawe, widok jeziora przypominał chyba lodowiec, bo całe było skute lodem, w przeciwieństwie do goczałkowickiego.
Szlakiem rowerowym dotarłem do Studzionki. W jednym z miejsc odpoczynkowych dla rowerzystów postanowiłem odpocząć i posprzątać bo było tam trochę puszek po napojach izotonicznych i flaszka po winie... oraz nowe, obuwie z Adidasa. Czyżby tam już chodził św. Mikołaj? Jeśli tak, to bardzo roztargniony...
Następnie zawitałem do Strumienia, ale wcześniej zatrzymałem się na dawnej prusko-austriackiej granicy państwowej, gdzie spotkałem małego białobrązowego pieska. W Strumieniu zatrzymałem się na chwilę i spoglądając na mapy pogodowe z serwisu sat24.pl stwierdziłem, że idzie na mnie fala deszczu, od zachodu i trzeba jak najszybciej jechać do domu, bo zmoknąć to można w lipcu czy sierpniu, ale nie w grudniu...
Przejechałem do Zabłocia, a potem przez Frelichów do Zarzecza. Leśną groblą przejechałem do Mnicha, a potem asfaltem i ponownie leśnymi duktami z szutru i płyt (jechałem tam tydzień wcześniej), dotarłem w okolice walu Jeziora Goczałkowickiego, ale skierowałem się do centrum Zabrzega i do mojej Ligoty. Wchodząc do domu widziałem jak zaczął padać deszcz...
Taka oto spontaniczna rajza z 52 km na liczniku...
Więcej zdjęć z wyprawy znajdziesz TUTAJ.