TYCHY, BIERUŃ
TYCHY-BIERUŃ
W ostatni dzień kwietnia 2017 roku, korzystając ze słonecznej pogody i ciepłego dnia, mimo porannego deszczu, pojechałem na wyprawę rowerową. Trasa zaczęła się w Ligocie, skąd przez Czarnolesie, leśnymi drogami dojechałem do wału Jeziora Goczałkowickiego. Jezioro było dosyć mocno zaśmiecone różnymi dziadostwami, które naniosła wezbrana Wisła. Wody w rzekach ogólnie było dużo z powodu intensywnych opadów deszczu, jakie przetoczyły się w dniach 27-29.04.2017 w naszym regionie. Z walu pojechałem do Pszczyny, przy czym trasa ta stanowiła nie lada wyzwanie, bo droga była w przebudowie...
Z Pszczyny pojechałem do Piasku, ale niestety nie do kolegi Michała, który nie mógł jechać ze mną, a do kobiórskiego lasu, gdzie jest mnóstwo ładnych tras rowerowych. Z Kobióra pojechałem trasami w lesie nad tyskie jezioro w Paprocanach, gdzie było sporo spacerowiczów, którzy nie zważali na trasę rowerową !!!
Miałem tam zrobić przystanek na lody, ale jak zobaczyłem kolejkę to uznałem, że szybciej zajadę do Bierunia. Trasy rowerowe w Tychach są rewelacyjnie zrobione i świetnie oznakowane. Po prostu bajka dla cyklistów. Trasa do Bierunia, wiodła ładnymi terenami. Zawitałem na rynku w Bieruniu Starym, gdzie zjadłem loda w towarzystwie Ukraińców.
Potem pojechałem do Bojszów i Międzyrzecza, czyli terenów gdzie już kilka razy byłem. Od Bierunia jechałem już trasą WTR i częściowo "EuroVelo R4" i "Greenways". Trasa pokierowała mnie przez Frydek, do Ćwilkic, gdzie byłem niedawno z Michałem. Potem dotarłem do Rudołtowic, gdzie skierowałem się w stronę BPTL Kaniów. Dotarcie do lotniska nie było wcale łatwe... Technologiczny przejazd z płyt, przez Wisłę nie był możliwy, ze względu na sporą ilość wody.
Musiałem wspiąć się na dawny metalowy most i w ten sposób przeprawić się przez wezbraną Wisłę, co udało się bez problemów i po objechaniu kaniowskiego lotniska zawitałem w Czechowicach-Dziedzicach. W tym mieście jadąc tuż obok szkoły "Resortówki", do której przez 6 lat chodziłem, pomachałem znanemu czechowickiemu cykliście Panu Zenkowi, który tam spacerował i mnie rozpoznał. Nie miałem czasu na pogawędkę, bo trochę czas naglił, tak więc szybko przejechałem z Czechowic do Ligoty, podziwiając opadający poziom wody w naszej Iłownicy, która gdyby dalej padało na pewno by wylała... W pamięci mam powódź z maja 2010 roku, gdzie prawie 80 procent Ligoty znalazło się pod wodą... Szybkim tempem pojechałem już do domu, a mój licznik zatrzymał się na 85 km.